- Nie masz wrażenia, że wszyscy
dziwnie na nas patrzą? – zapytała Sara, skrzętnie ukrywając niepokój.
Przedzierali się właśnie przez
zatłoczone ulice centrum. Słońce w zenicie paliło ich w plecy, wyciskając
siódme poty. Gorące powietrze i wielodniowa susza sprawiły, że piaszczyste
drogi zamieniły się w tumany kurzu. Piasek wdzierał się w każdy zakamarek, wpadał
do oczu, zatykał nos i usta. Przez dłuższą chwilę Sara w ogóle nie mogła złapać
tchu, dławiąc się i kaszląc. A wiec to w takim świecie przyszło Michaelowi żyć
przez ostatnie trzy lata.
Link mruknął coś z dezaprobatą.
Wiedział, że nieprzychylne spojrzenia tubylców dotyczą głównie Sary, która jako
jedyna kobieta w zasięgu wzroku nie miała niczym osłoniętej twarzy. W każdych
okolicznościach byłoby to bardzo nierozsądne, a co dopiero w połączeniu z jej
urodą i figurą. Męskie spojrzenia ślizgały się od jej twarzy, przez piersi, aż
po nogi, których zachęcających kształtów nie mogły ukryć ani spodnie, ani długa
bluza. Ubrała się naprawdę rozsądnie, mimo upału zasłaniając tyle, ile mogła,
ale niewiele to zmieniało. Nawet w workowatej bluzie widać było, że skrywa pod
spodem prawdziwie kobiece kształty. Link nie mógł dziwić się mężczyznom, którzy
zdawali się oglądać za nią niemal mimowolnie, ale wiedział, że w tym świecie to
nie jest tylko nieszkodliwa fascynacja. Sara nie tylko im się podobała, ale też
równie mocno ich irytowała. Atrakcyjna, świadoma, wyluzowana kobieta wydawała
się realnym zagrożeniem dla ich męskiego świata.
Okolice Arfudu, gdzie mieli się
zatrzymać, nie były na szczęście ogarnięte wojną, ale nawet w Stanach słynęły z
wyjątkowego fanatyzmu religijnego. Tu jeden fałszywy ruch mógł kosztować życie.
Wystarczyło, że ktoś zobaczył na szyi krzyżyk, że komuś wyrwał się jeden
nieopatrzny gest wskazujący na związek z chrześcijaństwem i nikt nie zadawał
zbędnych pytań. Nikogo nie obchodziła sprawiedliwość. Chodziło o zlikwidowanie
wrogów Allaha, wytępienie wszystkich przejawów braku szacunku. Lincoln długo
zastanawiał się, czy nie byłoby bezpieczniej – głównie ze względu na Sarę –
wybrać bardziej odległą od Michaela, ale mniej religijną okolicę. Zdawała się
całą sobą krzyczeć: nie wierzę w Allaha.
- Lepiej stąd chodźmy – mruknął
Link, ciągnąc kobietę w boczną uliczkę.
Doświadczenie zbiega było teraz
na wagę złota. Czujność i ostrożność, a także umiejętność niezwracania na
siebie uwagi mogły uratować im życie. Zazwyczaj w takich sytuacjach przebywanie
wśród ludzi gwarantowało bezpieczeństwo, jednak Link wiedział, że w Maroku
obowiązują inne zasady. Tu nie działała reguła „jesteśmy w miejscu publicznym,
więc nikt nas nie zaatakuje”. Morderstwo w imię wiary nie było powodem do
wstydu, a dumy. W Arfudzie zbrodni na tle religijnym dokonywano w świetle dnia,
im więcej świadków, tym lepiej. Chodziło o prestiż, o podziw, ale też
wzbudzenie respektu. Każdy kto zobaczył publiczną egzekucję, zastanowił się dwa
razy, nim zrobił coś wbrew Koranowi. Dlatego właśnie Link wolał przemierzać
Arfud obrzeżami i mieć pewność, że w porę dostrzeże ewentualne
niebezpieczeństwo, niż przebywać wśród wrogo nastawionego tłumu, gdzie w każdej
chwili niepozorny spacer mógł zamienić się w walkę o życie.
- To chyba tutaj – powiedziała
w końcu Sara, zerkając na mapę.
Nie czuła się w Maroku zbyt
pewnie. Na ogół była otwarta na inne kultury i religie, nie oceniała nikogo przez
pryzmat stereotypów, no i nie była tchórzem, jednak islamiści byli wyjątkowo
specyficzni i nawet Sara musiała przyznać, że różnice w ich mentalności są
przerażające. Na jej strach spory wpływ musiały mieć media, co i rusz donoszące
o brutalnych zbrodniach na tle muzułmańskiej religii, z których, o ironio,
dziewięćdziesiąt procent dotyczyło kobiet. Nie bez znaczenia pozostawało także
konserwatywne wychowanie i niechęć jej ojca do wszystkiego co nieznane czy po
prostu inne. Przez całe życie ostro się temu sprzeciwiała. Nie podzielała
radykalnych poglądów ojca i nie raz jasno mu to komunikowała, ale teraz, kiedy
znalazła się wśród Marokańczyków, mimowolnie przypominała sobie wszystkie te
straszne, rasistowskie historie, które z zamiłowaniem opowiadał gubernator
Tancredi. Reakcje tubylców na widok białej kobiety, ich osądzające, ale i
pożądliwe spojrzenia napawały Sarę lękiem. Zaczynała myśleć, że ojciec mógł
mieć trochę racji. I Scott, prosząc, by została w domu.
Biorąc to wszystko pod uwagę,
Sara z ulgą przyjmowała perspektywę znalezienia się w bezpiecznym – czy raczej
bezpieczniejszym – miejscu. W hotelu również mogło wydarzyć się coś
niespodziewanego i wiedzieli, że muszą zachować czujność, ale tam przynajmniej
nie byli narażeni na wścibskie spojrzenia. Mogli odetchnąć choć przez moment i
omówić dalszy plan działania. Potrzebowali chwili spokoju.
Dlatego kiedy przed ich oczami
pojawił się nieduży, parterowy budynek z obdrapanymi ścianami, Sara mocniej
ścisnęła mapę. Zarówno on sam, jak i okolica, straszyli z daleka, ale Sara i
Lincoln już wcześniej uznali, że najbezpieczniej będzie przenocować w miejscu
jak najmniej rzucającym się w oczy. Względy estetyczne czy drobne niewygody nie
miały w tym momencie najmniejszego znaczenia. Liczyło się bezpieczeństwo.
Pierwszy problem pojawił się
już podczas próby nawiązania kontaktu z właścicielami hoteliku. Byli prostymi
ludźmi, ale w ich oczach błyszczała przebiegłość. Nie rozumieli ani słowa po
angielsku, a w dodatku patrzyli na obcokrajowców bardzo nieufnie, ale Sara i
Link nie mogli oprzeć się wrażeniu, e chodzi o coś więcej niż uprzedzenia
rasowe. Dwoili się i troili, Sara próbowała dogadać się na migi, ale do niczego
to nie prowadziło. W końcu Link, zapłaciwszy trzy razy więcej niż powinien,
dostał klucz do pokoju. Dopiero tam, choć było potwornie brudno i duszno, oboje
odetchnęli z ulgą.
- Od czego zaczynamy? –
zapytała Sara, wyglądając nerwowo przez zakurzone okno wychodzące na podwórze.
- Przede wszystkim nie możesz
się tak rzucać w oczy – odparł Lincoln, otwierając swój plecak. Przez chwilę
przeszukiwał w milczeniu zawartość. – Nie ruszaj się nigdzie bez tego – dodał,
rzucając w kierunku Sary ciemnoszarą chustę.
Sara spojrzała na nią,
marszcząc brwi. Nie mogła pojąć, skąd w bagażu Lincolna znalazło się coś
takiego. Najwyraźniej przygotował się do tej wyprawy dużo staranniej niż ona.
Musiał przewidzieć, że Sara swoim wyglądem wzbudzi zainteresowanie tutejszej
społeczności. Tylko dlaczego w takim razie nie dał jej chusty już na lotnisku?
Czyżby chciał, żeby poznała Maroko od jak najgorszej strony? Chciał ją
przestraszyć? Bez względu na to, jakie miał zamiary, ona nie miała ani siły,
ani ochoty się tym teraz przejmować. Link mógł sobie być bratem Michaela, ale
Sara nigdy nie była w stanie osiągnąć z nim choć minimalnego poziomu
zrozumienia.
- Kiedy spotkamy się z C-Notem?
– zapytała rzeczowym tonem.
- Wieczorem – odparł Link,
wciąż przeszukując swój plecak. – Ma kogoś, kto pomoże nam wejść do więzienia.
- Dopiero wieczorem? – jęknęła
Sara rozczarowana. – Może po prostu tam pojedźmy… Przecież chcemy go tylko
zobaczyć, na pewno są tu jakieś widzenia.
Naprawdę zdawała sobie sprawę z
powagi sytuacji, byłaby głupia, gdyby nie dostrzegała ryzyka. Wiedziała, że ich
działania muszą być dobrze przemyślane, jeśli chcą uzyskać pożądany efekt, ale
myśl o Michaelu przesłaniała jej wszystko inne. Był tak blisko, zaledwie kilka
kilometrów od niej. Może właśnie teraz o niej myślał. Wcale nie była pewna, czy
jest w stanie czekać.
Lincoln przez chwilę milczał.
Jedyne wyobrażenie, jakie Sara miała o więzieniach, pochodziło ze wspomnień z
Fox River i Miami-Dade, amerykańskich molochów, w niczym nieprzypominających
miejsc takich jak to. Oczywiście swoje przeszła. Jej pobyt w Miami-Dade był
prawdziwym piekłem na Ziemi i nawet Link musiał to przyznać. Została pobita,
otruta, wielokrotnie zastraszona. Żyła w ciągłym lęku i z pewnością trudno jej
było uwierzyć, że gdzieś może być jeszcze gorzej, jeszcze trudniej. Nie
widziała realiów Sony, gdzie więźniowie walczyli o przetrwanie pozbawieni
jakichkolwiek praw. Nie widziała ciał wyrzucanych na ulicę ani strażników
strzelających bez ostrzeżenia. Miała prawo nie rozumieć, w co się pakuje, ale
on, Link, rozumiał aż za dobrze. W dodatku podejrzewał, że w trawionym wojną i
islamskim fanatyzmem Maroku może być jeszcze gorzej niż w Sonie.
- Wolę się upewnić, że nie
tylko tam wejdziemy, ale też wyjdziemy – odparł w końcu, nie patrząc na Sarę.
- A ja wolę się upewnić, że nie
siedzimy tu na darmo - upierała się kobieta.
Wizja spotkania z Michaelem odbierała
Sarze resztki rozsądku. Pragnęła tego tak bardzo, że wszystko w niej krzyczało.
Serce waliło jak oszalałe, a żołądek podchodził do gardła. Każda komórka jej
ciała rwała się do działania. Do męża. Czy było coś, co mogło ją powstrzymać?
- Jeśli tak po prostu tam
wejdziemy, możemy mu zaszkodzić – powiedział Link zniecierpliwiony, odwołując
się do jedynego argumentu, który mógł Sarę przekonać. – Nie wiadomo, jak
wygląda sytuacja. Nie wiadomo, co nas tam czeka. Dlatego zrobimy to po mojemu.
- A jeśli się nie uda? –
zapytała Sara, a na jej twarzy pojawił się niepokój
- Wtedy pogadamy o bardziej
drastycznych rozwiązaniach – odparł Link, siadając ciężko na łóżku.
Muzułmański kraj nigdy nie jest bezpieczny. Każdy obcy oznacza wroga do zlikwidowania. Może to, tylko przeczucia, ale bezpieczeństwo ryzykantów będzie zagrożone... Warto stawiać na kartę swoje życie? Szalenie aktualne w kontekście współczesnego problemu uchodźców i czyhających na ludzi rozlicznych pułapek. Bezkrytycznie nieporównany styl, w jakim piszesz, Jowito. W Nowym Roku życzę wielu sukcesów pisarskich i dobrego prowadzenia(się) bohaterów po bezdrożach fabuły. Na margine się czuję się zasmucona, ogromnie że nie mamy okazj do naszych dyskusja. Poza mailem i liczę, że zawitasz i do mnie z krótką opinią. Wizja najwierniejszej Czytelniczki o bohaterach literackich, to jedno. Natomiast zupełnie czym innym są wyrazy uznania, żartuję. Musisz czym prędzej znaleźć jakiś sposób komunikacji, bo uschnę ze zmartwienia, jak żaba z wiersza Brzechwy. ;-)
OdpowiedzUsuńPewnie nie uwierzysz, ale udało mi się dokończyć miniopowiadanie. Tutaj Masz link; Dzisiaj robiłam korektę, bo dodałam około drugiej w nocy. http://opowiadania-mandragory.blogspot.com/2018/02/miniopowiadanie-2-tragarz-snow.html.
Usuń